„Chcesz być szczęśliwy całe życie!

Piotr Berger – dziennikarz WW z Łodzi napisał na Facebooku/

https://www.facebook.com/WedkarskaPrzygodaPiotrBerger/

wyżej jest adres strony gdzie dużo mat. o wędkarstwie!

 WĘDKARSKI   ŻYWOT

 „Chcesz być szczęśliwy całe życie – zacznij łowić ryby.”

W tym roku minęło 60 lat mojej przygody z wędką! Boże, jaki to szmat czasu! I dalej jestem szczęśliwy! A zaczęło się to wszystko przez mojego dziadka. To on był posiadaczem wędki z grubego i ciężkiego bambusa, sztukowanego w środku kawałkiem krzywego jałowca. Koło studni posiadał betonowy kręg, w który wpuszczał złowione przez siebie „bąki”, czyli karasie srebrzyste. To były moje pierwsze żywe ryby, z którymi miałem kontakt. Mogłem na te bąki, patrzeć całymi godzinami! Zresztą przez kilka lat sądziłem, że oprócz karpi, są to jedyne występujące na świecie gatunki ryb. Dziadek łowił je w swoim stawie, do którego wędrowało się przez duży pięknie utrzymany sad. Pamiętam, kiedy dziadek w końcu dał mi swoją wędkę i słoik z robakami, a babcia za rączkę prowadziła mnie wśród kwitnących wiosną jabłoni z wybielonymi wapnem pniami w kierunku stawu. Między nimi pyszniły się rozłożyste krzewy porzeczek i agrestu. Zielony przystrzyżony kobierzec trawy wyhaftowany był żółtymi kwiatami mleczy. Ręce mi się trzęsły, gdy zakładałem na haczyk pierwszego w życiu robaka. I ta pierwsza, najważniejsza, bo złowiona własnoręcznie rybka, najpiękniejsza rybka świata! Później już samodzielnie chodziłem z wędką nad staw, ba, zapuszczałem się na jego wysepkę, gdzie dojrzewały wygrzane słońcem truskawki posadzone przez babcię. Obżerałem się nimi bez pamięci. Mój pierwszy obfity połów! Blaszane wiadro pełne „bąków”, wydłubanych spod „rzęsy” spławiczkiem wystruganym samodzielnie z kawałka kory topolowej i haczykiem dowiązanym bez pomocy dziadka. Tata, który przyjechał po nie „Warszawą” byli strasznie dumny ze mnie. Gdy troszkę podrosłem w towarzystwie mnie podobnych „konusów” zarażonych wędkarstwem, przemykałem nad glinianki pana Tomalaka i Wyczółkowskiego. Wprawdzie patrzyli przez palce na podbieranie im ryb, ale czasami nas pogonili. Łowiliśmy na własnoręcznie wykonane wędki z pędów leszczyny. Takie małe cacuszka dopieszczane przez całą zimę. Przynętą były malutkie kluseczki z miękiszu pieczywa zakładane na spory haczyk. Kto z nas wtedy myślał o grubości żyłki, dobraniu wielkości i koloru haka do przynęty?! Smukły spławiczek wystawał dosłownie milimetr nad powierzchnię wody. Gdy tylko minimalnie się ruszył, zacinaliśmy. Łowiło się okrągłe jak słonko złociste karaski z czerwonymi płetwami. Okazem była rybka wielkości małej dłoni. Trzymało się je w słoikach na sznurku. Ten sznurek pomagał w szybkiej ucieczce, gdy zbliżał się właściciel w złym humorze. Bzura, pierwsza rzeczka, na którą się zapuściłem w łowieckich celach. Brodziliśmy boso w płytkiej wodzie z wypiekami na twarzy obmacując przybrzeżne kępy wodorostów, aby w palcach poczuć żywe srebro wodnego świata. Jakże zdziwiła mnie pierwsza płotka, że nie jest… karasiem. Dość szybko jednak przestałem tak łowić, po tym jak kolegę ugryzł w rękę szczur wodny. Świat ze szczęścia zatańczył mi z radości przed oczami, gdy tato za oceny w szkole zabrał mnie do sklepu wędkarskiego, aby kupić mi pierwszą „prawdziwą” wędkę. Zafascynowany tymi wszystkimi wędkami, spławikami, żyłkami, kołowrotkami, haczykami czułem się jak król, nie słuchałem żadnych podpowiedzi i oczywiście wybrałem. najgorszą z możliwych wędek. Po pierwszym łowieniu odstawiłem ją w kąt i więcej już jej nie użyłem. Płakałem przez nią, gdy nikt nie widział kilka dni. Dodatkowo byłem wściekły na siebie za swoją próżność i głupotę. Ulitował się nade mną dziadek, sam wybrał i kupił mi cudowny bambusik, którego nazwałem w duchu „pogromca.” Świetnie leżał w dłoni oraz „sam” zacinał każdą rybę. Zacząłem rozszerzać krąg łowisk wokół Łodzi, podpatrując i ucząc się od uznanych wędkarzy. Czasami bardzo ciężko było wkraść się w ich łaski! W końcu nadszedł pierwszy wyjazd na odległe o 78 km jezioro Lubień. Pamiętam go jak by to było wczoraj. Ja, Gujana, Profesorek i Winszpil. Czterech muszkieterów- wędkarzy z podstawówki. Pierwsze kilkanaście kilometrów tramwajem do Ozorkowa, później autobus do Łęczycy i …traktor do Krośniewic. I ostatnie 20 km na piechotę! Obładowani sprzętem, w promieniach palącego słońca, bez picia. Żaden kierowca się nie ulitował. Na dwa kilometry przed celem usnęliśmy w przydrożnym rowie, ale doszliśmy! Łowiliśmy leszcze, płocie, krąpie, było cudownie! Niestety pieniędzy brakło szybciej niż przewidywaliśmy, więc musieliśmy na powrót do domu zarobić u gospodarza. Minęło kilkadziesiąt lat. Mam świetny sprzęt, duże doświadczenie wędkarskie i kilkaset okazowych ryb. Od czasu do czasu ktoś zadaje mi pytanie; – „Czy nie mam już dość łowienia ryb?” A czego mam mieć dość? Wygwieżdżonych nocy, gdy mam możliwość zastanowienia się nad życiem i sensem istnienia? Urokliwych świtów wśród mgieł i porannych koncertów ptaków? Tych rozleniwionych słońcem pomostów wśród trzcin, na którym można zapomnieć o całym świecie? Obcowania z przyrodą na wyciągnięcie ręki? Doznawania zdarzeń i przeżyć, o których większość ludzi ma tylko mgliste pojęcie lub wcale? Spotykania setek, tysięcy ludzi, których warto w życiu poznać? I wreszcie tej adrenaliny buzującej w skroniach związanej z każdym drgnieniem spławika, żyłki, sygnalizatora, które dotyka niewiadomego w głębi wody, naszego celu i marzenia- ryby! Nie, nie mam dość i nigdy mieć dość nie będę miał. Będę kochał łowienie ryb, aż do momentu, kiedy czas zatrzaśnie za mną drzwi po złowieniu ostatniej rybki mojego życia! Ryby życia!